Od owego ranka pod pręgierzem, sąsiedni mieszkańcy kościoła Panny Maryi zauważyli ostygnięty zapał w dzwonieniu Quasimoda. Dawniej ustawiczne dzwonienie rozlegało się od wschodu jutrzenki — poczynając od prymaryi, rosnące w coraz wspanialszy koncert z wychodzącemu mszami i wotywami, mieszało się w powietrzu rozlicznym głosem dzwonów i sygnaturek. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg podczas pogrzebów, to hymnami radości przy ślubach; czuć w nim było można jakiegoś ducha dźwięku, który wyśpiewywał przez te wszystkie usta spiżowe. Teraz ten duch jakby zniknął; katedra była ponurą i milczącą; święta i pogrzeby miały tylko zwyczajne dzwonienie — suche i nagie, wedle rytuału. Rzekłbyś, że wszystko zamilkło, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo był tam przecież; ale cóż się z nim stało? Czyżby wstyd i rozpacz, jakich doświadczył u pręgie-