że zeszedł braciszka w niezwykłym mu stanie duszy, i że Klaudyusz o tem wiedzieć nie powinien. To też cofnął się do drzwi niedomkniętych i zaczął suwać nogami, żeby uprzedzić brata o swojem przybyciu.
— Wejdź! — zawołał alchemik z wewnątrz swej celi — czekałem cię, panie Jakóbie, i dla ciebie drzwi zostawiłem otworem.
Jan wszedł śmiało. Alchemik, dla którego podobna i w tem miejscu wizyta była nieprzyjemną, rzucił się na krześle.
— To ty, Janie?
— Zawsze J — odpowiedział Jan śmiało, zaczerwieniony i wesoły.
Twarz Klaudyusza przybrała surowy wyraz.
— Co tutaj robisz?
— Mój bracie, — odrzekł, starając się przybrać minę przyzwoitą, skromną i pobożną — przyszedłem ciebie prosić...
— O co?
— O radę, której potrzebuję. — Jan nie śmiał powiedzieć o pieniądze, których najbardziej potrzebował. Po tem zdaniu zamilkł.
— Mój kochany, — mówił obojętnie alchemik — jestem z ciebie niezadowolony.
— Ach! — westchnął Jan.
Klaudyusz obrócił się na krześle i spojrzał na Jana.
— Jednak dobrze, żem cię zobaczył.
Była to straszna przemowa. Jan przygotował się na atak.
— Janie, zawsze mi coś o tobie złego donoszą.
Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/147
Ta strona została skorygowana.
147
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.