Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/151

Ta strona została skorygowana.
151
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Młodzieńcze, — odparł alchemik — podczas ostatniego wjazdu króla był w jego orszaku rycerz, który miał na czapraku napisane: Qui non laborat, non manducet; życzę ci o tem pomyśleć.
Młodzieniec milczał przez kika minut, drapiąc się w głowę i oczy wlepiwszy w ziemię. Nagle zwrócił się do brata.
— A zatem — rzecze — odmawiasz mi kawałka chleba?
Qui non laborat, non manducet.
— Na tę nieubłaganą odpowiedź alchemika Jan zakrył twarz rękami i wykrzyknął ze łkaniem:
— Ο-τοτοτοτοτοϊ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz.
— Co to ma znaczyć? — odpowiedział, wytrzeszczając oczy zaczerwienione od tarcia. — Eschiles tak pogrecku wyraża boleść.
I parsknął tak komicznym śmiechem, że aż alchemik się uśmiechnął. Było to rzeczywiście winą Klaudyusza, że zepsuł chłopca zbytniemi pieszczotami.
— Mój bracie Klaudyuszu, — odezwał się Jan ośmielony uśmiechem — patrz, jak podarłem buty! czy na świecie jest tragiczniejsze obuwie, jak mój but, którego podeszwa język wywiesza?
Alchemik prędko powrócił do pierwotnej powagi.
— Przyślę ci nowe buty, ale pieniędzy nie dam.
— Choć kilka groszy, mój bracie; — mówił Jan prosząco — nauczę się Gracyana napamięć, będę się modlił! i jak Pitagoras będę wzorem umiejętności i cnoty. Czy chcesz, żeby głód straszny, czarny, chudy pochłonął mię swoją paszczęką.