sklepieniami, zdawał się być ropuchą, która lubi żyć w wilgotnych kamieniach muru.
Później, kiedy wdrapał się machinalnie na wieżę, uwiesił się dzwonu i w ruch go wprawił, Klaudyusz Frollo, jego ojciec przybrany, cieszył się, jakby jego syn pierwszy wymówił wyraz.
Tak więc powoli, rozwijając się w murach katedry, żyjąc w niej, śpiąc, nie wychodząc z niej nigdy, wcielił się w nią niejako, stał się do niej podobnym, jakby częścią jej nawet. Jego wystające kości harmonizowały z kątami gmachu: rzec można, że przybrał jego formy, jak ślimak przybiera kształt skorupy. Była to jego jama, jego mieszkanie, jego skorupa. Pomiędzy starym kościołem i nim była jakaś tajemna sympatya, równie lubił go, jak ślimak swoją skorupę. Mury katedry były jego skorupą.
Nie potrzebujemy uprzedzać czytelnika, aby literalnie nie brał naszych porównań; zbytecznem też jest mówić, jak bardzo się przywiązał do murów katedry. Mieszkanie to bardzo mu dogadzało. Nie było w niem głębokości, w którąby się nie spuścił, nie było wysokości, na którąby nie wstąpił. Bywały zdarzenia, że wdrapywał się na sam szczyt fasady, posuwając się po rzeźbach, które mu służyły za stopnie. Wieże, po których się czołgał jak jaszczurka, tak wysokie, tak groźne, nie trwożyły go wcale, ani też odbierały przytomności. Widząc jak go przyciskają do siebie, jak jest z niemi poufały, rzekłbyś, że je poskromił i ułaskawił. Skacząc, czołgając się, wisząc nad przepaściami olbrzymiej katedry, stał się podobnym
Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.
16
WIKTOR HUGO.