Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
66
WIKTOR HUGO.

na za wyjście z ulicy Glatigny. Skarać ją, skarać jak przynależy. A tam co nowego prowadzą? Na Boga! to dzik, albo niedźwiedź zapewne. Ach! to nasz wczorajszy garbus, kulas, naczelnik błaznów! to Quasimodo.
Byłto w rzeczy samej Quasimodo — pokrwawiony, pokaleczony, związany i pod dobrą strażą. Kilku sierżantom, którzy go prowadzili, towarzyszył oficer z policyi, mający wyhaftowane na piersiach herby Francyi, a na plecach miasta. Trudno pojąć, czemu tak liczna eskorta otaczała Quasimoda, który był ponury, milczący i spokojny, tylko jego jedyne oko rzucało gniewne spojrzenie na więzy go krępujące.
Rzucił wzrokiem wokoło siebie, lecz wzrok ten był tak przygasłym i sennym, że kobiety pokazywały go sobie palcem, ale tylko dla śmiechu.
Pan Floryan, audytor, przerzucał z uwagą skargę, zaniesioną przeciwko Quasimodowi, którą mu podał pisarz. Pan Floryan był bardzo przezornym; przed przystąpieniem do interesu wiedział imiona, nazwiska, stopień przestępców, gatunek ich winy, a stąd kombinował odpowiedzi i tłómaczenia — i tym sposobem pokrywał swoją głuchotę. Skarga procesu była dlań kijem ślepego. Jeżeli się zdarzało, że zdradził swoje kalectwo przez niestosowne pytanie, jedni uważali to za głębokość myśli, drudzy za głupotę. W obu wypadkach honor sądownictwa nic nie cierpiał, bo lepiej, żeby sędzia uchodził za głębokiego badacza lub niebacznego, niż żeby się wydał z głuchotą. Ukrywał więc tak zręcznie głuchotę przed wszystkimi, że nawet często sam siebie złudził. Rzecz łatwiejsza, ani-