Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/118

Ta strona została skorygowana.
114
WIKTOR HUGO.

Z poruszeń ust cyganki Quasimodo sądził, że mu odejść rozkazuje; oddalał się wiec powoli, kulejąc i nie śmiejąc spojrzeć na dziewicę.
— Chodźże! — zawołała i, widząc, że wciąż się oddala, pobiegła za nim i wzięła go za rękę.
Czując dotknięcie jej ręki, Quasimodo zadrżał na całem ciele. Wzniósł oko błagalne i, widząc, że go przyzywa do siebie, zajaśniał cały radością i czułością. Chciała go wprowadzić do swej izdebki, ale wejść nie chciał, mówiąc:
— Sowa nie powinna wchodzić do gniazda skowronka.
Więc Esmeralda usiadła na swojej pościeli uprzejmie ku niemu zwrócona, a u jej nóg koza usnęła. Oboje przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu: on podziwiał jej wdzięki, ona nadzwyczajną jego brzydotę. Cochwila nową w nim jakąś odkrywała ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się z krzywych nóg na garb na plecach, z garbu na jedyne oko. Pojąć nie mogła, aby istota tak ułomna żyć mogła. Jednakże tyle było w jej spojrzeniu łagodności, że Quasimodo odważył się przemówić.
— Kazałaś mi przyjść.
Na znak potwierdzenia kiwnęła głową i rzekła:
— Tak.
Pojął jej skinienie.
— Niestety!... — rzekł, jakby się wahał skończyć — jestem głuchy.
— Biedak! — zawołała cyganka z wyrazem życzliwej litości.
On uśmiechnął się boleśnie.