Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/124

Ta strona została skorygowana.
120
WIKTOR HUGO.

Zostawiła na ziemi piszczałkę, którą jej ofiarował; mimo to Quasimodo często się ukazywał. Siliła się, aby mu nie okazywać wstrętu, ilekroć przynosił jej kosz z żywnością, albo dzban wody, ale on spostrzegał to i smutny odchodził.
Pewnego razu przyszedł, gdy ona pieściła kozę; stanął zamyślony i rzekł nakoniec, potrząsając swoją kudłatą głową:
— Nieszczęście, żem choć trochę podobny do człowieka; chciałbym być zwierzęciem, jak ta koza.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O! wiem dlaczego. — I odszedł.
Innym razem stanął przy drzwiach izdebki (bo nigdy do niej nie wchodził) w chwili, gdy Esmeralda śpiewała dawną hiszpańską balladę, której nie rozumiała wyrazów, ale która została w jej pamięci od czasu, kiedy ją cyganie do snu nią kołysali. Na widok Quasimoda przestała śpiewać z wyrazem mimowolnego przestrachu. Nieszczęśliwy dzwonnik padł na kolana i z wyrazem błagalnym złożył ręce.
— Ach! — rzekł z boleścią — śpiewaj dalej i nie odpędzaj mnie od siebie.
Nie chcąc go zasmucić, śpiewała dalej. On klęczał wciąż ze złożonemi rękami, zaledwie śmiejąc oddychać i mając oko wlepione w cygankę. Rzekłbyś, że w jej oczach słyszał piosenkę.
Innym znów razem zbliżał się do niej bojaźliwie.