Powrócił do katedry, zapalił lampkę i wszedł na wieżę. Jak myślał, cyganka stała na tem samem miejscu. Poznawszy go, podbiegła ku niemu.
— Sam! — zawołała z boleścią, składając piękne rączki.
— Nie mogłem go odnaleźć — rzekł niby obojętnie Quasimodo.
— Trzeba było całą noc czekać — odparła z uniesieniem.
On zrozumiał wyrzut.
— Na drugi raz — odrzekł — lepiej go będę szukał.
— Idź precz! — rzekła.
Opuścił ją. Była z niego niezadowoloną; wolał jednak być złajanym, aniżeli ją zasmucić. Całą boleść zachował dla siebie.
Od tego dnia cyganka nie widziała go więcej. Niekiedy chodził po szczycie wieży, smutnie na nią patrząc; lecz kiedy uważał, że go spostrzega, znikał.
Musimy przyznać, że ją nie zasmucała nieobecność biednego garbusa; owszem, cieszyła się nią. Quasimodo też nie miał jej tego za złe.
Nie widziała go odtąd, ale czuła obecność jakby dobrego opiekuńczego geniusza przy sobie. Żywność i wodę podawała jej codziennie jakaś ręka niewidzialna. Pewnego dnia ujrzała na oknie klatkę z ptaszkami, a innego stłuczoną rzeźbę, która na niej nieprzyjemne czyniła wrażenie, a o czem mu była mówiła. Ten, co ją zniszczył, narażał życie, zwieszając się nad przepaścią.
Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/131
Ta strona została skorygowana.
127
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.