Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/140

Ta strona została skorygowana.
136
WIKTOR HUGO.

Młoda dziewica nie myślała go ratować, nóż zbliżał się do gardła i straszna nadeszła dlań chwila. Nagle przeciwnik zaczął się wahać i rzekł:
— Nie, ani kropli krwi na niej!
Byłto w rzeczy samej głos Quasimoda.
Alchemik uczuł, jak silna ręka za nogę ciągnie go z izdebki; sądził, że tam zginąć już musi. Na je go szczęście księżyc wzeszedł przed chwilą.
Kiedy przebyli drzwi izdebki, promień jego blady padł na Klaudyusza. Quasimodo spojrzał mu w twarz, poznał, zadrżał, puścił i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła na próg izdebki, ujrzała nagle role zmienione. Teraz Klaudyusz groził, a Quasimodo prosił.
Alchemik, nagroziwszy dzwonnikowi, dał znak rozkazujący, aby się oddalił.
Głuchy skłonił głowę, a potem ukląkł przed drzwiami cyganki.
— Panie, — rzekł głosem poważnym i pełnym rezygnacyi — potem zrób ze mną co ci się podoba, ale zabij mię pierwiej.
To mówiąc, podawał napastnikowi kordelas, na który ten, na nic nie pomnąc, rzucił się, ale go wpierw porwała zwinna cyganka i, grożąc nim, mówiła:
— Teraz się przybliż!
Napastnik stał nieruchomy, a ona mówiła z naigrawaniem się i z wybuchem śmiechu:
— Teraz nie śmiesz się zbliżyć, nikczemniku! Myślisz, że nie wiem, że Febus mój żyje!