— Te Deum laudamus! — zawołał pan Jan, wychodząc ze swego ukrycia — przecie wyszły te dwie sowy. Och! och! Hax, pax, max! precz pchły!... aż mi w głowie szumią te głupstwa. Pożywiłem się serem, ale tego niedosyć; — trzeba przejrzeć sakiewkę pana brata i zmienić ją na butelki.
Czule spojrzał wewnątrz sakiewki, poprawił włosy, obtarł buty, otrzepał z kurzu suknie, zagwizdał, wykręcił się na pięcie, obejrzał na wszystkie strony, czy nie znajdzie jeszcze czego do wzięcia, z pieca wziął kilka szkiełek alchemicznych, żeby je ofiarować jako klejnoty Izabelli la Thierrye, trzasnął drzwiami i wybiegł swobodny, jak ptaszek z klatki.
Na schodach potrącił coś łokciem; sądził, że to Quasimodo, co mu się wydało tak zabawnem, że zeszedł, śmiejąc się do rozpuku — i jeszcze, wyszedłszy na plac, śmiał się serdecznie.