Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
62
WIKTOR HUGO.

— Zdaje mi się, że wiedziałam, — mówiła, macając się po skroniach, jakby pomagała pamięci — teraz już nie wiem, zapomniałam.
Nagle zaczęła płakać jak dziecię.
— Panie, jabym chciała stąd wyjść. Tak mi zimno, tak czegoś się lękam i coś mi chodzi po ciele.
— A więc idź za mną.
To mówiąc, mężczyzna wziął ją za rękę. Chociaż była zlodowaciałą, jednak dotknięcie tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — zawołała — to zimna ręka śmierci! Panie, kto jesteś?
Mężczyzna podniósł kaptur. Ukazała się twarz złowróżbna, która ją ścigała oddawna, ta sama głowa szatana, która u Falourdelowej ukazała się jej nad głową Febusa; to samo oko, przy którem sztylet zabłysnął.
Widziadło tak dla niej straszne, wiodące z nieszczęścia w nieszczęście, wyrwało ją z osłupienia. Zdawało jej się, że zasłona, pokrywająca jej pamięć, rozdarła się. Wszystkie szczegóły, od nocnej przygody u Falourdelowej, aż do jej potępienia w Tournelle, przyszły jej na myśl, nie mgliste i niewyraźne jak dotychczas, ale dobitne, drgające, straszne. Wszystkie te wspomnienia, zaciemnione boleścią, straszna postać mężczyzny odnowiła, jak za przytknięciem do ognia występują niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym atramentem. Zdawało jej się, że wszystkie rany jej serca otwarto nanowo i że krew z nich płynie.