Osoba, która weszła, była ponurą i czarno ubraną. To przede wszystkiem uderzyło naszego przyjaciela Jehana, (który, jak się domyślacie, tak się ulokował, aby wszystko widział i słyszał). Przecież, pomimo ponurości twarzy, jakaś łagodność rozlaną była w tej twarzy, słodycz kota, albo prawnika — chytra, słodziutka. Siwy, pomarszczony, miał około sześćdziesięciu lat, przymrużał oczy i wargę zwieszał. Kiedy Jehan spostrzegł, że, sądząc z wyglądu, nie był to ani lekarz, ani urzędnik i że miał odległy nos od ust, co oznacza głupotę, rozpostarł się w swoim kącie, zawiedziony, pewny zupełnych nudów.
Alchemik nie w stał nawet przed tym mężczyzną. Dał mu znak, aby usiadł na ławie przy drzwiach, i, po niejakiej chwili milczenia, rzekł doń:
— Dzień dobry, panie Jakóbie.