skołataną, że sama nie wiedziała ani gdzie jest, ani co robi. Stanęła chwilę osłupiała, patrząc bezmyślnie na płynącą wodę. Kiedy nieco przyszła do siebie, ujrzała się samą z nieznajomym. Zdaje się, że Grintoire skorzystał ze sposobności, i umknął z kozą.
Biedna cyganka zadrżała. Chciała krzyczeć, wołać na Grintoira; lecz język jej zdrętwiał i usta nie wydały głosu. Nagle uczuła rękę nieznajomego na swojej, a byłato ręka silna i zimna. Szczęknęła zębami i bledszą się stała niż promień księżyca, padający na nią. Mężczyzna począł iść szybko w stronę placu de Grève, ciągnąc ją za sobą. Nie mając siły opierania się, pozwalała się ciągnąć, biegiem podążała za nim, czując, że z siłą przeznaczenia walczyć nie może.
Spojrzała na wszystkie strony. Niema nikogo — ulica zupełnie pusta. Żadnego ruchu, ciemno wokoło i tylko z Cité dolatują głosy, w których słychać jej imię przy okrzykach potępienia i zgrozy.
Nieznajomy tymczasem wciąż ją ciągnął z tem samem milczeniem, tąż samą siłą i szybkością. Nie przypominała sobie zupełnie miejsc, któremi ją prowadził. Przechodząc około okna, w którem się świeciło, targnęła się i krzyknęła:
— Ratunku!...
Mieszczanin, do którego należało okno, otworzył je, ukazał się ze świecą, spojrzał na wybrzeże, mruknął coś i zamknął je napowrót. Ostatnia iskierka nadziei zgasła.
Czarny mężczyzna i teraz nie przemówił ani słowa; trzymał ją mocno za rękę i szedł coraz prędzej. Nie opierała się już wcale i szła za nim powolna.
Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/106
Ta strona została skorygowana.
106
WIKTOR HUGO.