Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Żandarmi puścili Jana Valjean, który cofnął się kilka kroków.
— Czy w istocie mnie puszczają? — rzekł głosem niezrozumiałym, jakby przez sen mówił.
— A puszczają, alboż nie słyszysz? — powiedział żandarm.
— Przyjacielu, — mówił biskup — nim odejdziesz, zabierz swoje lichtarze. Oto są.
Zdjął z kominka dwa świeczniki srebrne i podał je Janowi Valjean. Kobiety patrzyły nie rzekłszy słowa, żadnem poruszeniem, spojrzeniem nawet nie przeszkadzając biskupowi.
Jan Valjean drżał jak listek. Obłąkany prawie, machinalnie wziął dwa świeczniki.
— A teraz — rzekł biskup — idź z Bogiem. Ale, przyjacielu, wracając do mnie, nie przechodź ogrodem. W każdej porze możesz wejść i wyjść drzwiami od ulicy. We dnie i w nocy zamknięte są tylko na klamkę.
I obracając się do żandarmów, dodał:
— Możecie się oddalić, panowie.
— Żandarmi odeszli.
Jan Valjean był jak człowiek blizki omdlenia.
— Biskup zbliżył się i rzekł doń pocichu:
— Nie zapominaj, nie zapominaj nigdy, żeś mi obiecał z pomocą tego srebra zostać poczciwym człowiekiem.
Jan Valjean nie przypominał sobie, żeby co podobnego obiecał, i milczał zdumiony. Biskup wymówił te słowa z przyciskiem i dodał uroczyście:
— Janie Valjean, bracie mój, odtąd nie należysz do złego, lecz do dobrego. Kupuję ci twą duszę, wydzieram ją czarnym myślom i duchowi zatracenia, a wracam Panu Bogu.