Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/344

Ta strona została uwierzytelniona.

się zatrzymał, ale podróżny nie słuchał i pędził wielkim kłusem.
— Djabelnie mu się coś spieszy! — rzekł pocztyljon.
Człowiek, który tak spieszył, był ten sam, którego przed chwilę, widzieliśmy, jak łamał się w konwulsjach, zaiste, godnych politowania.
Dokąd jechał? Sam nie umiałby powiedzieć. Dlaczego się spieszył? nie wiedział. Jechał bez celu. Dokąd? Zapewne do Arras, a może i gdzieindziej. Chwilami czuł to i drżał. Zanurzał się w tę noc jak w przepaść. Coś go pchało, coś przyciągało. Niepodobna opisać, co się w nim działo, ale każdy to zrozumie. Komuż nie zdarzyło się choćby raz w życiu wejść do tej posępnej pieczary nieznanego?
Zresztą nie zdecydował się na nic, niczego nie przedsięwziął, nic nie uczynił. W jego sumieniu nie było żadnego postanowienia. Wszystko w nim bardziej niż kiedy było jeszcze jak w pierwszej chwili.
Dlaczego jechał do Arras?
Powtarzał sobie to, co już powiedział, najmując kabrjolet u Scaufflaira, ze cokolwiek się stanie, nie było nic niestosownego zobaczyć na własne oczy, samemu sądzić o wypadku, — że nawet było to roztropnem, gdyż powinien był wiedzieć, co się działo, bo niczego nie można postanowić, nie widziawszy i nie zbadawszy, — że zdaleka wszystko przesadzamy, że wreszcie, gdy zobaczy tego Champmathieu, zapewne jakiegoś nędznika, z mniejszym wyrzutem sumienia pozwoli mu iść za siebie na galery; że wprawdzie będą tam Javert, Brevet, Chenildieu i Cochepaille, dawni galernicy, którzy go znali, ale z pewnością nie poznają go teraz; ba! co za myśl? że Javert o sto mil był od tego przypuszczenia, że wszystkie domysły skierowane były na owego Champmathieu, a nic nie masz uporczywiej zaślepionego, jak przypuszczenia i domysły: — że więc nie było żadnego niebezpieczeństwa.