Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/394

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczywiście miano przed sobą Jana Valjean. To biło w oczy. Ukazanie się tego człowieka dostateczne było do rozjaśnienia sprawy tak ciemnej przed chwilą. Nie potrzebując już żadnego objaśnienia, wszyscy obecni, jakby ich przeniknęło objawienie elektryczne, pojęli natychmiast, jednym rzutem oka, tę prostą a wspaniałą historję człowieka, który się oddawał, by inny człowiek nie był zamiast niego potępionym. Szczegóły, wahania, drobne możliwe opory, ginęły w tym wielkim, światła pełnym fakcie.
Wrażenie takie przeminęło prędko, ale w tej chwili było nieprzeparte.
— Nie chcę dłużej przerywać audjencji — mówił dalej Jan Valjean. Odchodzę, kiedy mię nie aresztują. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Pan prokurator wie, kim jestem, dokąd się udaję, każe mię uwięzić, kiedy zechce.
I szedł ku drzwiom wchodowym. Żaden głos się nie odezwał, żadna ręka nie wyciągnęła, by go zatrzymać. Wszyscy ustępowali mu z drogi. Miał w tej chwili coś boskiego w sobie: tłum rozstępował się przed nim, ulegając niewytłumaczonemu urokowi; oddalił się wolnym krokiem. Nie dowiedziano się nigdy, kto otworzył drzwi, ale jest pewnem, że drzwi przed nim otworzyły się narozcież. Doszedłszy do nich, obrócił się i rzekł:
— Panie prokuratorze, jestem do pańskiego rozporządzenia.
Potem dodał, obracając się do widzów.
— Wy wszyscy, którzy tu jesteście, macie mię za godnego politowania, nieprawdaż? Boże mój! gdy pomyślę, czem przed chwilą stać się mogłem, uważam się za godnego zazdrości. Wszelako stokroćbym wolał, aby nic z tego wszystkiego się nie stało.
Wyszedł, drzwi zamknęły się za nim podobnie, jak się otworzyły, bo dokonywający wielkich czy-