Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz2.pdf/220

Ta strona została uwierzytelniona.

się. Wybrzeże było puste. Ulice samotne, nikogo w tyle. Odetchnął.
Doszedł do mostu Austerlickiego.
W owym czasie istniały jeszcze opłaty mostowe.
Stanął przed budką i dał su.
— Należy się dwa su — rzekł inwalida mostu. Niesiecie dziecko, które może chodzić. Zapłaćcie za dwoje.
Zapłacił, niezadowolony, że jego przejście dało powód do spostrzeżeń. Każda ucieczka winna być jakby ślizganiem.
Duży wóz przebywał Sekwannę w tym samym co i on kierunku. To mu było na rękę. Przeszedł most w cieniu tego wozu.
W środku mostu, Cozetta, której zdrętwiały nogi, chciała iść także. Puścił ją na ziemię i wziął za rękę.
Przeszedłszy most zobaczył nieco na prawo szychty drzewa i udał się w tym kierunku. Ale, żeby dojść do nich, należało przebyć przestrzeń dość obszerną i oświeconą. Nie wahał się. Ci, co go ścigali widocznie zgubili trop i Jan Valjean czuł się bezpiecznym. Szukali go zapewne, ale już nie szli za nim.
Między dwiema szychtami, otoczonemi murem, ciągnęła się uliczka zwana Chemin Vert-St. Antoine, wązka, ciemna, jakby umyślnie zrobiona dla niego. Nim wszedł obejrzał się za siebie.
Z punktu, na którym się znajdował, widzieć mógł całą długość mostu Austerlickiego.
Cztery cienie weszły na most.
Te cienie obróciły się tyłem do Ogrodu Botanicznego i skierowały kroki ku prawemu brzegowi.
Cztery te cienie, były owemi czterema ludźmi.
Jan Valjean zadrżał jak powtórnie schwytane zwierzę.
Jedna zostawała mu nadzieja, że może ci ludzie nie weszli byli jeszcze na most i nie spostrzegli go