Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz2.pdf/244

Ta strona została uwierzytelniona.

— A mój Boże, jak się tu dostaliście, ojcze Madeleine! którędyście weszli, Chryste Panie! Spadacie jak z obłoków. To prawda, że jeśli spadniecie kiedy, to chyba ztamtąd. A jak to wyglądacie. Bez chustki na szyi, bez kapelusza, bez surduta! Wiecie że nastraszylibyście każdego, coby was nie znał? Bez surduta! Panie Boże, czy święci teraz warjują! Ale jakeście tu weszli?
Słowa płynęły jedne za drugiemi. Starzec trzepał z tą gadatliwością wieśniaczą, w której nie ma nic niepokojącego. We wszystkiem co mówił malowało się osłupienie i dobroduszna szczerota.
— Kto jesteście? i co to za dom tutaj? — zapytał Jan Valjean.
— A doprawdy, tego nadto — zawołał starzec; jestem ten, któremuście tu dali miejsce, a ten dom, to dom, w którym daliście mi miejsce. Jak to! nie poznajecie mię!
— Nie — rzekł Jan Valjean. A jakim sposobem wy mię znacie?
— Ocaliliście mi życie — rzekł człowiek.
Obrócił się, promień księżyca odznaczył rysy jego twarzy i Jan Valjean poznał starego Fauchelevent.
— A! — rzekł Jan Valjean — to wy? tak, poznaję was teraz.
— Prawdziwe szczęście! — rzekł stary tonem wyrzutu.
— A co tu robicie o tej porze! — zapytał Jan Valjean.
— Ba! przecież okrywam moje melony!
W istocie stary Fauchelevent w chwili, gdy Jan Valjean do niego przystąpił, trzymał w ręku koniec słomianki, którą rozciągał na cieplarnię. Położył już tak kilka słomianek od godziny jak był w ogrodzie. Przy tej to czynności robił szczególne poruszenia, które zauważył z szopy Jan Valjean.
Stary mówił dalej: