Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz3.pdf/292

Ta strona została uwierzytelniona.

gła roztoczyła przed jego oczami. Była to ta sama wdzięczna istota tak długo nieobecna, ta sama gwiazda, która mu świeciła przez krótkie półrocze, to samo spojrzenie, to samo czoło, też usta, ta sama twarz znikła tak nagle, która tak grubą ciemność zostawiła po za sobą odchodząc. Widzenie się było zaćmiło, i oto wschodziło znowu.
Istotnie zdawała się ona jakby wschodzić, w tych cieniach, w tej izbie nędznej, w tej dziurze potwornej, w tych okropnościach.
Marjusz drżał cały, prawie odchodząc od siebie. „Co? to jest doprawdy ona?“ Uderzenia jego serca zamącały mu wzrok. Czuł, że się może w głos rozpłakać. Co? więc ją tedy widział znowu, naszukawszy się jej napróżno przez czas tak długi? Zdawało mu się, jakby był zgubił własną duszę i jakby ją odnajdował w tej chwili.
Nie zmieniła się ona nic od owego czasu, była tylko nieco blada; delikatną jej twarzyczkę okrążał kapelusz z fijołkowego aksamitu; kształty jej kibici ukrywały się pod czarnym atłasowym płaszczykiem. Widać było z pod jej długiej sukni, małą jej nóżkę ujętą w zgrabny bucik jedwabny.
Była jak i wprzódy w towarzystwie pana Białego.
Wszedłszy do izby, postąpiła kilka kroków, i złożyła na stole jakieś dosyć grube zawiniątko.
Starsza Jondreta ukryła się po za drzwiami, i przyglądała się ztamtąd ponuro aksamitnemu kapeluszowi, płaszczykowi z jedwabiu i tej pięknej, szczęśliwej twarzyczce.