Marjusz usiadł na łóżku. Mogło być pół do szóstej, nie pozostawało już jak pół godziny do tego, co się stać miało. Słyszał bicie krwi w swoich żyłach, tak jak się słyszy chód zegarka wśród nocy. Myślał o tym podwójnym pochodzie, który się w tej chwili odbywał w ciemnościach; widział zbrodnię postępującą z jednej strony, sprawiedliwość nadchodzącą z drugiej. Nie czuł bojaźni; ale nie mógł myśleć bez pewnego drżenia o tem, co się niebawem stać miało. Podobnie jak się zdarza każdemu, na którego spada znagła jakieś niespodziewane wydarzenie, dzień ten cały sprawiał mu wrażenie snu przykrego; i gdyby nie to, że czuł dotykalnie w kieszeniach swoich chłód dwóch krucic stalowych, mógł był mniemać, że jest pastwą sennego udręczenia.
Śnieg już był ustał. Księżyc jaśniejszy co chwila, wywijał się z poza mglistych obłoków, i światło jego zmięszane z białym odblaskiem upadłego śniegu, nadawało ścianom jego izdebki pozory zmierzchu.
Świeciło się w izbie Jondrettów; dziura w ścianie jaśniała światłością czerwoną, która się Marjuszowi wydała krwawą.
W samej rzeczy światłość ta nie mogła pochodzić od świecy. Zresztą cisza zupełna w izbie, nikt