Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz3.pdf/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ! — odrzekł starzec — nie chcę, ażebyś pan miał o mnie złe wyobrażenie. Widzisz pan mam szczególne przywiązanie do tego miejsca. Wydaje się mnie, że msza jest lepszą. Dla czego? — opowiem panu. Na tem to miejscu widywałem przez dziesięć lat, regularnie co dwa lub trzy miesiące, pewnego poczciwego ojca, który nie miał innej możności, lub innego sposobu widywania swego dziecka, ponieważ układy familijne stały temu na przeszkodzie. Przychodził on na tę godzinę, kiedy wiedział, że przyprowadzano jego syna na mszę. Małemu ani w głowie było, ażeby ojciec był tam... Może nawet nie wiedział, że miał ojca, niewinny! On zaś, ojciec stawał za słupem, by go nie widziano. Patrzał na swoje dziecko i płakał. Uwielbiał tego małego, ten biedny człowiek! Widziałem to... Miejsce to stało się jakby uświęcone dla mnie i przyzwyczaiłem się chodzić tam i słuchać mszy. Wolę je aniżeli ławkę urzędników kościelnych, gdzie mam prawo siadać jako skarbnik parafii. Znałem nawet trochę tego nieszczęśliwego pana. Miał teścia, bogatą ciotkę, krewnych, nie wiem jeszcze kogo, którzy grozili, że wydziedziczą dziecko, jeżeli on, ojciec, będzie je widywał. Poświęcił się więc dla tego, by syn jego był kiedyś bogatym i szczęśliwym. Odłączono go od niego dla przekonań politycznych. Zaiste, uznaję opinje polityczne, lecz są ludzie, którzy nie znają granicy. Mój Boże! Dla tego, że człowiek był pod Waterloo, nie jest przecież potworem; za to nie odłączają ojca od dziecka. Był to pułkownik Bonapartego. Zdaje się, że umarł... Mieszkał w Vernon, gdzie miałem brata księdzem, i nazywał się coś w tym rodzaju: Pontmarie czy Montpercy... Dalibóg, że miał piękne cięcie szablą.
— Pontmercy — powiedział Marjusz blednąc.
— Właśnie Pontmercy. Czy pan go znałeś?
— To był mój ojciec, panie! — powiedział Marjusz.
Stary skarbnik złożył ręce i wykrzyknął: