Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedzcie.
To mówiąc, podał każdemu z nich po kawałku chleba.
Sądząc, że starszy, który mu się wydawał godniejszym jego rozmowy, zasługiwał na szczegółowe zachęcenie, i że należało go uwolnić od wszelkiej zwłoki w zadowoleniu apetytu; dodał, dając mu największą cząstkę:
— Zatkaj sobie tem gardło.
Jeden kawałek był mniejszy od dwóch innych, Gavroche wziął go dla siebie.
Biedne dzieci były zgłodniałe, zrozumiał to Gavroche. Gryząc szybko chleb drobnemi ząbkami, rozglądały się w sklepie piekarza, który zapłacony, przypatrywał im się wesoło.
— Chodźmy na ulicę — rzekł Gavroche.
I poszli dalej w kierunku Bastylji.
Od czasu do czasu, kiedy przechodzili przed oświetlonemi wystawami sklepów, młodszy malec zatrzymywał się, ażeby zobaczyć, która godzina na ołowianym zegarku, który miał zawieszony na sznureczku na szyi.
— Oto prawdziwy czyżyk — mówił Gavroche.
A potem, zamyślony, mruczał przez zęby:
— Mniejsza o to, gdybym ja miał smyków, pokierowałbym ich lepiej, jak te.
Gdy zjedli swoje kawałki chleba i zbliżyli się do rogu tej ponurej ulicy des Ballets, w głębi której widać niską i obronną furtę więzienia la Force:
— Aha! to ty, Gavroche’u? — rzekł ktoś.
— Co! to ty Montparnasse — rzekł Gavroche.
Człowiekiem, który zatrzymał Gavroche’a, rzeczywiście był Montparnasse, przebrany, w niebieskich okularach, lecz łatwy do poznania dla ulicznika.
— Ho! kundlu! — mówił Gavroche — masz okrycie koloru kataplazmów z lnianego siemienia i niebieskie okulary, jak jaki doktór. Ubrałeś się z szykiem, przysięgam na starego djabła!