Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/173

Ta strona została uwierzytelniona.

wali się prostopadle pod Thenardierem. Ci ludzie widocznie obrali to miejsce, ażeby mogli rozmawiać, nie wystawiając się na widok przechodniów i szyldwacha, stojącego nieopodal przy furtce więzienia la Force. Trzeba zresztą dodać, że deszcz zapędził szyldwacha do budki i trzymał go tam ciągle. Thenardier, nie mogąc rozpoznać ich twarzy, nastawił ucha na ich słowa, z zrozpaczoną uwagą biedaka, który się czuje zgubionym.
Przed oczyma Thenardier’a zdawało się przesuwać coś podobnego do nadziei, ludzie ci mówili szwargotem.
Pierwszy z nich szeptał cicho, lecz tak, że można było dosłyszeć.
— Za pas nogi! Co mamy szewrać tugo?[1].
Drugi odpowiedział:
— Chlust taki, że mogłoby zdmuchnąć czarną świeczkę, a przytem salcesony mogą przechodzić, nie daleko stoi sułan z bosakiem, można zasypać się tukaj[2].
Dwa te wyrazy tugo i tukaj, które oba znaczyć mają tylko tu, i z których pierwszy należy do szwargotu podrogatkowego, drugi do szwargotu dzielnicy Temple, oświeciły Thenardier’a. Po owem tugo poznał Brujona, który zwykł był myszkować pod rogatkami; po wyrazie tukaj, Thernardier byłby go nie poznał, gdyż zupełnie zmienił głos.
Trzeci jednakże sprzeciwił się odejściu:
— Nic nas nie nagli jeszcze, zaczekajmy trochę. Któż nam powiedział, że on nas nie potrzebuje?

Po tych słowach, powiedzianych nie szwargotem, lecz zupełnie poprawnie, Thenardier poznał Montparnasse’a, który z elegancją sobie właściwą rozumiał wszystkie szwargoty, ale z nich żadnym nie mówił.

  1. Chodźmy ztąd, co mamy tu gadać?
  2. Deszcz taki, że mógłby zagasić ogień piekielny, a przytem policjanci mogą przechodzić, jest niedaleko żołnierz trzymający wartę, można się tu dostać do kozy.