Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/270

Ta strona została uwierzytelniona.

okno i ukaże się posępna twarz ojca pytającego: czego tu chcesz mój panie? Wszystko to było niczem w porównaniu z okropną przyszłością, którą przewidywał. Nastukawszy daremnie, podniósł głos i wołał: — Cozetto! Cozetto! powtarzał gwałtownie. Nikt nie odpowiadał. Stało się. Nikogo w ogrodzie; nikogo w domu.
Marjusz rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ten dom ponury, czarny, milczący jak grób. Patrzył na ławkę kamienną, na której tyle rozkosznych godzin przepędził przy Cozecie. Usiadł na schodach ganku, z sercem przepełnionem słodyczą i mocnem postanowieniem,, błogosławił miłości w głębi duszy i powiedział sobie, że kiedy Cozetta odjechała, pozostaje mu tylko umrzeć.
Nagle usłyszał głos, zdający się wychodzić z ulicy i wołający przez drzewa:
— Panie Marjuszu?
Wyprostował się.
— Co? — zapytał.
— Panie Marjuszu, jesteś?
— Jestem.
— Panie Marjuszu — mówił głos dalej — pańscy przyjaciele czekają cię na barykadach przy ulicy Konopnej.
Głos ten był mu cokolwiek znajomy. Miał podobieństwo do ochrzypłego i ostrego głosu Eponiny. Marjusz pobiegł do kraty, pchnął ruchomy pręt żelazny, przesunął głowę i ujrzał kogoś niby młodzieńca, który szybko biegnąc pogrążył się w mroku nocnym.