Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/310

Ta strona została uwierzytelniona.

dopomagali mu w piciu. Grantaire przyprawiał dziwactwo słów i myśli zamaszystemi ruchami, z powagą oparł lewą pięść na kolanie, tworząc ramieniem kąt prosty, i z rozpiętą na szyi chustką, siedząc okrakiem na krześle, trzymając w prawem ręku pełną szklanicę, przemówił uroczyście do grubej służącej Mateloty:
— Niech otworzą podwoje pałacu! niech wszyscy nalażą do akademji francuskiej i mają prawo ucałować matkę Hucheloup! pijmy.
I obróciwszy się do matki Hucheloup dodał:
— Niewiasto starożytna i uświęcona zwyczajem zbliż się, niech ci się przypatrzę!
Joly zawołał:
— Matelotto i Giboletto, nie dawajcie już wina Grantairowi. Szalenie traci pieniądze. Od rana połknął już dwa franki i dziewięćdziesiąt pięć centymów.
Graintaire mówił dalej:
— Któż to bez mego pozwolenia poważył się odczepić gwiazdy z nieba i postawić je na stole w postaci świeczek?
Bossuet, dobrze podchmielony, zachował powagę.
Siedział na krawędzi otwartego okna, mocząc plecy na deszczu, i patrzył na przyjaciół.
Nagle usłyszał za sobą wrzawę, przyśpieszone stąpania i krzyki. Obrócił się i zobaczył na rogu ulicy Konopnej Enjolrasa, Gavrocha, Feuillyego, Courfeyraca i Bahorela uzbrojonych, a za nimi liczny, burzliwy tłum.
Ulica Konopna nie była dłuższą nad strzał karabinowy. Bossuet, złożywszy przy ustach dłonie w kształcie tuby, zawołał:
— Courfeyrac! Courfeyrac! hejże ha!
Courfeyrac usłyszał, spostrzegł Bossueta i postąpił kilka kroków ulicą Konopną, wołając: czego chcesz? a współcześnie doszło go zapytanie: gdzie idziesz?