Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/326

Ta strona została uwierzytelniona.

Miejsce, godzina, wspomnienia młodości, kilka gwiazd, które zabłysły na niebie, grobowy spokój na pustych ulicach i bliska nieubłagana katastrofa, nadawały jakiś patetyczny urok tym wierszom, które w zmroku szeptał półgłosem Jan Prouvaire, jakeśmy powiedzieli, słodki poeta miłości.
Tymczasem zapalono lampę na małej barykadzie, a na wielkiej jedną, z tych woskowych pochodni, które obnoszą po ulicach w zapusty w ostatni wtorek. Pochodnie te, jakeśmy mówili, przyniesiono z przedmieścia Św. Antoniego.
Pochodnię ustawiono w pewnego rodzaju klatce obrukowanej z trzech stron, by ją zasłonić od wiatru i w ten sposób, by całe światło padało na chorągiew. Ulica i barykada pogrążone były w ciemności i widziano tylko chorągiew czerwoną okropnie oświeconą, niby olbrzymią ślepą latarnię.
To światło nadawało szkarłatowi chorągwi jakąś straszną czerwoność.