Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/345

Ta strona została uwierzytelniona.





I.

Nic jeszcze się nie zbliżało. Wybiła dziesiąta na wieży Saint Merry, Enjolras i Combeferre ze strzelbami w ręku usiedli pod wielką barykadą. Nie rozmawiali z sobą, tylko słuchali czy nie doleci ich uszu głuchy i daleki tętent.
Nagle wśród tej złowrogiej ciszy rozległ się głos świeży, młody, wesoły, który zdawał się dochodzić z ulicy Św. Dyonizego i usłyszano wyraźnie śpiewane na starą nutę ludową wierszyki, kończące się okrzykiem podobnym do piania kogota.

Ach! mój nos łzy roni!
Przyjacielu Bugeaud,
Daj mi pułk z pod broni.
Mam z nim gadać dużo!
Kapoty ma szare,
Kur na czapkach sto,
To mi wojsko stare,
Ko-kokoriko!

Ścisnęli się za ręce.
— To Gavroche — rzekł Enjolras.
— Ostrzega nas — dodał Combeferre.
Hałas przyspieszonego biegu zakłucił ciszę pustej ulicy. jakaś istota zwinniejsza od skoczka wdarła się