Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/117

Ta strona została uwierzytelniona.

rzecz malujący, wziął go znów na barki i puścił się w drogę. Wszedł odważnie w ciemności.
W rzeczy samej Jan Valjean nie tak zupełnie był ocalonym, jak myślał. Niebezpieczeństwa innego rodzaju, lecz niemniej wielkie, oczekiwać go mogły jeszcze. Po piorunowym zamęcie walki, jaskinia mjazmów i przepaści; po chaosie kloaka. Jan Valjean wpadł z jednego kręgu piekielnego w drugi.
Gdy uszedł z pięćdziesiąt kroków, trzeba było się zatrzymać. Nastręczało się pytanie. Korytarz kończył się u innego przewodu, który przecinał poprzecznie. Były zatem dwie drogi. Którą się udać? czy trzeba zwrócić się na lewo czy też na prawo? Jak to rozpoznać w tym labiryncie ciemności? Labirynt ten jednak, jakeśmy to powiedzieli miał nić; był nią spadek. Iść w kierunku spadku, znaczyło to iść ku rzece.
Jan Valjean natychmiast to zrozumiał.
Powiedział sobie, że jest prawdopodobnie pod ściekiem Targowym, że, gdyby poszedł na lewo i dążył ze spadkiem, doszedłby przed upływem kwadransa do którego z otworów wychodzących do Sekwany, pomiędzy mostem Zamiany i mostem Nowym, to jest pojawiłby się wśród białego dnia w najludniejszzm punkcie Paryża. Zdumienie przechodniów, gdyby ujrzeli dwóch zakrwawionych ludzi, wychodzących z ziemi pod ich stopami, spowodowałoby przybycie policjantów, lub wzięcie przez wojsko z sąsiedniego odwachu. Możnaby więc było być schwytanym jeszcze przed wyjściem. Należało lepiej zagłębić się w labiryncie, zaufać ciemnościom i powierzyć Opatrzności swoje wyjście.
Poszedł tedy przeciw spadkowi na prawo.
Gdy skręcił do nowej galerji, oddalone światełko otworu znikło, zasłona zupełnej ciemności spadła nań znowu i powtórnie stał się ślepym. Mimo to jednak posuwał się niemniej pośpiesznie, jak przedtem. Ramiona Marjusza obejmowały jego szyję, a nogi wisiały po za nim. Jan Valjean utrzymywał jedną ręką ręce rannego, drugą zaś macał ściany. Twarz Marjusza do-