Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Była to niby partja szachów, grana zdaleka i w milczeniu. Ani jeden ani drugi nie zdawał się śpieszyć, tak jakby każdy z nich obawiał się zbytecznym pośpiechem podwoić kroki swojego partnera.
Była to żądza schwytania ścigająca ofiarę, starając się ukryć, że ją ściga. Ofiara była zafrasowaną, i miała się na baczności.
Tropiona zwierzyna i tropiący ją brytan, mieli się do siebie właściwie. Ten, co starał się umknąć, miał niewiele ducha i nędzną minę; ten, co starał się go pochwycić, drab wyniosłej postawy, był tęgiej postawy i musiał być dzielnym w spotkaniu. Pierwszy, czując się słabszym, unikał drugiego, lecz unikał go w sposób nader gwałtowny; gdyby kto mógł nań uważać, dostrzegłby w jego oczach ponurą nienawiść ucieczki i wszystkie groźby obawy.
Wybrzeże było puste, nie było na niem ani jednego przechodnia; nie było nawet przewoźników ani posługaczy w czółnach, poprzywiązywanych miejscami do brzegu.
Możnaby było z łatwością widzieć obu tych ludzi z przeciwnego rogu ulicy i temu ktoby ich zauważył z tej odległości, człowiek, idący naprzód wydałby się istotą najeżoną, obdartą i połamaną, niespokojną i drżącą pod połachmanioną bluzą; drugi zaś osobą klasyczną i urzędową, noszącą surdut pełen powagi, oguzikowanej aż pod brodę.
Czytelnik poznałby może tych dwóch ludzi, gdyby ich zobaczył więcej z bliska.
Jaki był cel ostatniego? Prawdopodobnie ten, żeby ubrać pierwszego nieco cieplej.
Kiedy człowiek ubrany przez państwo ściga człowieka w łachmanach, czyni to dlatego, ażeby z niego zrobić także człowieka ubieranego przez państwo.
Jest także purpura poniżenia.
Prawdopodobnie jakiejś nieprzyjemności i jakiejś purpury tego rodzaju pierwszy starał się uniknąć.