Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/368

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcze! drogi ojcze! ty żyć będziesz. Musisz żyć. Chcę, żebyś żył, czy słyszysz?
Jan Valjean podniósł ku niej głowę i patrzył z uwielbieniem.
— O tak, nie pozwalaj mi umierać. Kto wie? Może ci będę posłuszny. Miałem już umrzeć, gdyście nadeszli. To zatrzymało życie. Zdaje mi się, że się odradzam.
— Jesteś pełen sił i życia — zawołał Marjusz. Czyż ojciec wyobraża sobie, że tak się umiera! Miałeś zmartwienia, ale ich mieć już nie będziesz. Ja to proszę cię przebaczenia i na kolanach błagam! Będziesz żył, żył z nami, żył długo. Zabieramy cię do siebie. Dla nas obojga jedna tylko myśl będzie, jakby cię uszczęśliwić!
— Widzisz ojcze — dodała załzawiona Cozetta — Marjusz powiada, że nie umrzesz.
Jan Valjean uśmiechał się ciągle:
— Choćbyś mię zabrał do siebie, panie Pontmercy, czyżbym przestał być tym, kim jestem? Nie, Bóg pomyślał jak ty i ja, i nie zmieni zdania; trzeba, bym się oddalił. Śmierć wszystko godzi. Bóg wie lepiej od nas, co nam potrzeba. Bądźcie szczęśliwi, niech pan Pontmercy ma Cozettę, niech młodość zaślubia poranek, niech dokoła was, moje dziatki, kwitną bzy i śpiewają słowiki, niech życie wasze będzie pięknem błoniem, ozłoconem od słońca, niech wszystkie czary niebios napełniają wasze dusze, a ja, gdy już na nic nie jestem przydatny, niech umrę; wszystko tak być powinno. Widzicie, bądźmy rozsądni, teraz już nie ma się czego spodziewać, czuję dobrze, że wszystko skończone! Przed godziną padłem omdlały. A przytem tej nocy wypiłem pełen dzban wody. Jaki twój mąż jest dobry, Cozetto! Tobie z nim lepiej, jak ze mną.
Zrobił się szmer u drzwi. Wszedł lekarz.
— Witaj i żegnaj konsyljarzu — rzekł Jan Valjean. Przyszły moje poczciwe dzieci.