Pan Thiers chce traktować ludzi, idee i wypadki rewolucyjne według rutyny parlamentarnej. Kręci swoją starą konstytucyjną pozytywką, opiewając przepaści i wybuchy czynników chimerycznych i nie przewidzianych. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że wszystko się przeobraziło; znajduje podobieństwa między naszą epoką i tą, w której on rządził, i ztąd wszystko snuje. Podobieństwa te istnieją niewątpliwie, ale dziś miesza się do nich coś olbrzymiego i potwornego zarazem; a tymczasem pan Thiers wca- tego nie domyśla i jedzie dalej. Spędził on swoje życie na pieszczeniu kotów, na ugłaskiwaniu ich również kociemi sposobami. Dziś chce się trzymać tej samej metody, a nie spostrzega tego, że z kociąt zrobiły się dzikie zwierzęta. Zabawny widok małego człowieczka, usiłującego swoją drobną ręką pogłaskać paszczę ryczącego łba rewolucyi!
Gdy panu Thiersowi ktoś przerwie jego mowę, irytuje się, zakłada ręce, rozkłada je gwałtownie, następnie prowadzi je do ust, do nosa, poprawia okulary, wreszcie wzrusza ramionami i kończy, chwytając się konwulsyjnie obydwiema rękami za tył głowy.
Czułem zawsze dla tego sławnego męża stanu, dla tego znakomitego mówcy, dla tego miernego pisarza, dla tego małego i ciasnego serca, coś w rodzaju podziwu, odrazy i lekceważenia zarazem.