Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Ludwik Bonaparte, w surducie z oznaką poselską i gwiazdą legii honorowej na piersiach, wszedł przez drzwi z prawej, wstąpił na mównicę, wypowiedział spokojnym głosem przysięgę, którą mu przewodniczący Marrast podpowiadał, brał Boga i ludzi na świadków wierności, następnie odczytał swoim akcentem cudzoziemskim, który nie robił dobrego wrażenia, mowę, przerwaną parę zaledwie razy szmerem uznania[1].
Była to pochwała Cavaignac’a, co się podobało i zjednało mu oklaski.
Po kilku minutach zszedł z mównicy, nie zagłuszony oklaskami, jak Cavaignac, ale jednym olbrzymim okrzykiem:
— Niech żyje Rzeczpospolita! Jeden głos odezwał się: — Niech żyje Konstytucya!
Przed wyjściem, Ludwik Bonaparte poszedł uścisnąć dłoń p. Vieillard, swemu dawnemu nauczycielowi, siedzącemu w ósmym oddziale na lewo.
Następnie przewodniczący wezwał biuro, żeby towarzyszyło Prezydentowi Republiki aż do pałacu i żeby mu oddało honory należne jego randze.
Wyraz ranga wywołał szemrania Góry. Ja zawołałem z mojej ławki:

Jego urzędowi!

  1. Ludwik Bonaparte nie miał wielu stronników w Izbie. Wypłynął głównie dzięki sile tradycyj napoleońskich, żyjących jeszcze na prowincyi.
    (P.T.)