kobieta istnieje, podczas gdy ona nie domyślała się nawet, że obok niej stoi — przewrót zaczął być nieuchronnym.
Pan Markiz de Boissy jest śmiały, ma krew zimną, władzę nad sobą, głos odpowiedni, łatwość wysłowienia, dowcip niekiedy, nigdy nie daje się zbić z tropu — słowem, posiada wszystkie przymioty, potrzebne dla wielkiego mówcy.
Brak mu tylko talentu. Męczy Izbę tak dalece, że ministrowie pozwalają sobie nie odpowiadać mu. Mówi tyle, że aż wszyscy milkną. Specyalnie zaś szameruje zwykle kanclerza, jakby głównego swego przeciwnika.
Wczoraj, wychodząc z posiedzenia, które Boissy całkowicie wypełnił swojem miernem i małostkowem gadaniem, P. Guizot rzekł mi:
— Ależ to powódź! Izba posłów nie wytrzymałaby go dziesięciu minut, po dwóch pierwszych próbach. Izba Parów znosi go, dzięki swej wysokiej uprzejmości, i źle czyni. Boissy nie zamilknie, chyba wtedy, gdy cała Izba, usłyszawszy, że żąda głosu, wstanie i pójdzie do domu.
— Tak pan myślisz? — odrzekłem. — W takim razie pozostałby tylko on i kanclerz — byłby to więc pojedynek bez sekundantów.