Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/23

Ta strona została przepisana.

Żołnierze rozstąpili się, aby mnie przepuścić. Śmieli się i rozprawiali. Jakiś młodzieniaszek wzruszał ramionami.
Doszedłem tylko do sali Straconych Kroków[1]. Była zapełniona gromadkami zaaferowanych i zaniepokojonych. Thiers, Remusat, Vivien, Morreau (z Constitutionel’u) w jednym końcu; w drugim: Emil de Girardin, d ’Alton-Shée, de Boissy, Franck-Carré, d’Houdetot, de Lagrenée. Armand Marrast wziął d’Altona na stronę. Girardin zatrzymał mnie w przejściu, potem d’Houdetot i Lagrenée. Franck-Carée i Vigner przyłączyli się do nas. Rozprawialiśmy. Mówiłem im:
— Gabinet jest ciężko winnym Zapomniał, że w takich czasach, jak nasze, są przepaści na prawo i na lewo i że nie trzeba rządzić zbyt blizko brzegu. Powiedział sobie: to tylko zamieszka! I niemal sam sobie dał brawo. Zdawało mu się, że się tem powiedzeniem wzmocnił: upadał wczoraj, dziś stoi znów.

Ale najprzód, kto to może przewidzieć, jak się skończy zamieszka? Zamieszki wprawdzie wzmacniają gabinety, ale rewolucye przewracają dynastye. A czyż to roztropnie: ryzykować dynastyę dla ocalenia gabinetu? Położenie naciągnięte zacisnęło węzeł i niepodobna go dziś rozplątać. Łańcuch może pęknąć i wtedy wszystko pójdzie na cztery wiatry. Lewica manewrowała nieopatrznie, a gabinet wyprost szalenie. I tu i tam są odpowiedzialności. Lecz cóż za waryactwo ze strony gabinetu mieszać kwestye policyi

  1. Salle des Pas-Perdus.