daleki ogień rotowy; że w kościołach bito na alarm we wszystkie dzwony. Obudziłem się i rzeczywiście po raz drugi usłyszałem dzwon alarmowy.
Rzeczywistość przewyższyła w okropności marzenie senne.
Tłum, który widziałem upojony na bulwarach, przez jakiś czas posuwał się w spokoju, śpiewając.
Pułki piechoty, artyleryi, konnicy rozstępowały się przed nim.
Lecz na Bulwarze des Capucines masa wojska, piechoty i kawaleryi, skupiona na obu chodnikach i pośrodku ulicy, strzegła ministeryum spraw zagranicznych razem z niepopularną osobą ministra, pana Guizot.
Wobec tej nieprzebytej przeszkody, czoło kolumny ludowej chce się zatrzymać i zawrócić; lecz niepowściągliwy napór dalszych tłumów ciśnie na pierwsze szeregi.
W tej chwili pada strzał nie wiadomo zkąd i jakim sposobem. Dość, że naraz powstaje panika i zamieszanie. Wojsko, w przekonaniu napadu, daje ognia. Osiemdziesiąt trupów i rannych zalega ulicę. Podnosi się straszny, ogólny okrzyk: zemsty! Trupy ofiar nakładają na wóz pogrzebowy, oświetlony pochodniami. Tłum zawraca w przeciwną stronę, teraz już ponury i wściekły, roznosząc przekleństwa.
W kilka godzin potem cały Paryż pokryty był barykadami.