Gromadki ciekawych, nie czyniących w rażenia zbyt grzecznych, zaczęły się już skupiać koło nas. P. Moreau upatrzył jakiś pusty dom do wynajęcia i wprowadził nas do niego. Wówczas p. de Rambuteau opowiedział nam swoje przygody:
— Siedziałem w moim gabinecie z dwoma, czy trzema radcami miasta. Z korytarza dolatuje gwar. Naraz drzwi otwierają się z hałasem: wchodzi jakiś drab, kapitan gwardyi narodowej, na czele mocno rozjątrzonej gromady.
— Panie — mówi do mnie ów człowiek — masz pan się ztąd wynosić.
— Przepraszam pana, tu, w Ratuszu, jestem u siebie i pozostanę.
— Wczoraj może pan byłeś tu u siebie, ale dziś lud jest w Ratuszu u siebie.
— Ależ...
— Idź pan do okna i spojrzyj na plac.
Plac zapełniały tłumy gwarliwe i gestykulujące, w których pospólstwo, gwardye narodowe i żołnierze mieszali się z sobą. W rękach ludu można było widzieć karabiny żołnierzy. Zwróciłem się ku napastnikom i powiedziałem im:
— Macie panowie słuszność, jesteście panami.
— A więc, w takim razie — rzecze kapitan — przedstaw mnie pan swoim urzędnikom.
— Tego już za wiele! — odpowiedziałem — tegoby tylko brakowało!...
Zabrałem niektóre papiery, wydałem kilka poleceń — i oto mnie widzicie. Ponieważ idziecie do Izby, jeśli istnieje jeszcze Izba, powiecie ministrowi spraw wewnętrznych, jeśli istnieje taki minister, że
Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/40
Ta strona została przepisana.