i skierowałem się ku środkowi miasta razem z moim synem Wiktorem. Pociągało mnie wrzenie ludowe (ludu Paryża!) nazajutrz po rewolucyi.
Czas był ponury i chmurny, ale bez wiatru i deszczu. Ulice przepełnione ludnością, ożywioną i radosną. Z tem wszystkiem podwójnie gorliwie pracowano nad umocnieniem barykad i nad budową nowych. Bandy, z bębnami i sztandarami, krążyły bez ustanku, wołając: Niech żyje Rzeczpospolita! i śpiewając Marsyliankę lub Mourir pour la patrie! Kawiarnie przepełnione, ale wiele sklepów zamkniętych, jak w święto; i w samej rzeczy wszystko miało pozór świąteczny.
Włócząc się po wybrzeżu, doszedłem aż do Nowego Mostu. Tam ujrzałem na murze przylepioną proklamacyę z podpisem Lamartine’a i pod jej natchnieniem, skorom już dostatecznie przypatrzył się ludowi, powziąłem myśl zobaczenia mego sławnego przyjaciela. Zawróciłem więc z Wiktorem ku Ratuszowi.
I dziś, podobnie jak wczoraj, na placu było pełno ludzi, a przy samym Ratuszu tłum tak dalece się zacisnął, że nie mógł krążyć. Niepodobna było przecisnąć się do schodów. Po bezskutecznych próbach, gdym już chciał zrezygnować, zostałem spostrzeżony przez p. Froment-Meurice, złotnika-artystę, brata mego młodego przyjaciela Pawła Meurice. Był komendantem gwardyi narodowej, na służbie, ze swym batalionem przy Ratuszu. Mówię mu o moim kłopocie.
— Miejsca! — zawołał z przynależną mu powagą, — Miejsca dla Wiktora Hugo!
Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/57
Ta strona została przepisana.