o cesarzu, mieszając respekt z braterskiemi uczuciami, co było wzruszającem. Nieco próżności przebijało się w jego słowach, a byłbym wolał dumę.
Zresztą, przyjmował dobrodusznie wszystkie te najrozmaitsze tytuły, jakie nań sprowadzało dziwaczne jego stanowisko, człowieka, który nie jest już królem, który nie jest już wygnańcem, nie będąc jednak obywatelem kraju.
Każdy tytułował go, jak chciał. Ludwik Filip nazywał go jego Wysokością, p. Boulay de la Meur the mówił mu: Najjaśniejszy Panie, Aleksander Dumas tytułował go Monsegnieur’em. Ja mówiłem do niego: Książę Panie, a moja żona: Panie. On zaś pisał się na biletach: le général Bonaparte.
Na jego miejscu byłbym inaczej rozumiał swoje stanowisko. Król lub nic.
W r. 1847, nazajutrz po powrocie z wygnania do Paryża, Hieronim, nie doczekawszy się swego sekretarza, a nudząc się w domu, wyszedł pod wieczór na miasto.
Był to koniec lata. Mieszkał u swojej ciotki, księżnej Demidow, której pałac przytykał do Pól Elizejskich.
Przeszedł plac Zgody, przypatrując się z zajęciem posągom, obeliskom, fontannom, wszystkim tym rzeczom nowym dla wygnańca, oddalonego od Paryża przez lat trzydzieści dwa.
Przesuwał się wybrzeżami Tuileryjskiemi i zwolna zapadał w stan dziwnego rozmarzenia. Doszedł