W sobotę 24-go, o czwartej zrana, znajdowałem się, jako przedstawiciel ludu, na barykadzie placu Baudoyer, bronionej przez wojsko.
Barykada była nizką. Druga, wązka i wysoka, osłaniała ją z tyłu. Słońce oświetlało wesoło szczyty kominów. Zakręty ulicy św. Antoniego wydłużały się przed nam i w ponurej pustce.
Żołnierze porozkładali się na barykadzie, nie wyższej nad trzy stopy. Karabiny ich sterczały ze szpar między kostkami brukowemi, jak ze strzelnic.
Od czasu do czasu świstały kule, uderzając w mury sąsiednich domów i rozrzucając odłamki gipsu i kamieni. Niekiedy bluza, lub głowa nakryta czapką rzemieślniczą, wychyla się z narożników ulic. Żołnierze puszczali wówczas strzał — jeśli był trafny, bili sobie brawo.
— Dobry! Dobrze dostał! pyszny!
Śmieli się i rozprawiali wesoło.
Chwilami rozlegały się liczniejsze strzały i grad kul padał z odległych dachów i okien na barykadę.
Kapitan, o szpakowatych wąsach, wysoki, stał w samym środku rumowiska, przewyższając mur kostek brukowych połową swego ciała. Kule padały koło niego, jak koło tarczy strzelniczej. On stał obojętny i poważny, wołając tylko od czasu do czasu:
— Tam, dzieci! Strzelają! Kładźcie się! Uważaj ty, Lapiraud, głowa ci sterczy! Nabijać!
Naraz, z po za rogu jednej z ulic wychodzi kobieta. Zbliża się wolnym krokiem ku barykadzie.
Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/81
Ta strona została przepisana.