Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/93

Ta strona została przepisana.

Wchodzę pewnego dnia, biedaczyna, jak zwykle z bardzo nieszczęśliwą miną, przerażonego sztubaka, obracając kapelusz w rękach. Pan de Ch. mieszkał wówczas jeszcze przy ulicy ś. Dominika nr. 27. Wszystkiegom się bał u niego, nawet służącego, który mi drzwi otwierał. Wchodzę tedy. Pani de Ch. znajdowała się w salonie, poprzedzającym gabinet jej męża. Było to rano i w lecie. Promień słońca padał na posadzkę; ale co mnie oślepiło i zachwyciło bardziej niż ów promień słońca, to... uśmiech na twarzy pani Ch.!
— To pan, panie Wiktorze Hugo? — rzekła.
— Byłem jak w śnie Tysiąca i jednej nocy; pani de Ch., znająca moje nazwisko i wymawiająca je! Pierwszy raz w życiu raczyła zauważyć, że istnieję. Ukłoniłem się aż do ziemi, a ona mówiła dalej:
— Jestem zachwycona pańskim widokiem.
Nie wierzyłem swoim uszom.
— Spodziewałam się pana — ciągnęła dalej. — Już tak dawno nie byłeś pan u nas...
Na razie wydało mi się, że jedno z nas musiało zwaryować: albo ona, albo ja. Tymczasem wskazała mi palcem na stos czegoś, dość wysoki, leżący na stoliku, i dodała:
— Zachowałam to dla pana; sądziłam, że to panu zrobi przyjemność. Wiesz pan, co to jest?
Była to czekolada religijna, przez nią protegowana i sprzedawana na rzecz biednych.
Wziąłem i zapłaciłem. A było to w czasach, kiedy musiałem się utrzymywać przez piętnaście miesięcy za osiemset franków! Czekolada katolicka