miéyscu, w którém pierwszy raz mu się okazała. Kiwnęła ręką na niego, on do niéy przychodzi. Sylfia przywitała się z nim tak iak zawsze z łagodném uczuciem miłości; ale żal i tęskność, wkrótce iéy się na twarzy wyryły i łzy rzęsisto spadać zaczęły. Zdziwił się mocno Krakus, nigdy bowiem nie widział smutną żonę, zawsze wesołą. „Co ci iest takiego? (zapytał) straszne przeczucia rozdzierała me serce. Powiedz, co znaczą te łzy?....“
Sylfia westchnęła, schyliła głowę na piersi małżonka i rzecze:
„Kochany mężu! w twoiéy niebytności wyczytałam w xiędze przeznaczenia, wyrók dla mego drzewa okropny, wyrok śmierci... rozstać się muszę z tobą na zawsze.... Chodź ze mną.... pobłogosławię twe córki, gdyż od dnia dzisiéyszego iuż mię nie ujrzycie!...“
„Porzuć te niepotrzebne i smutne myśli (odpowiedział Krakus). Jakież nieszczęście może zagrażać twemu drzewu? Czyż nie widzisz zdrowych iego gałęzi, pokrytych gęstemi liśćmi? Patrz iak głęboko puszcza swoie korzenie, i póki ia żywy iestem, nikt nie ośmieli się zerwać naymniéyszéy gałązki z twego ulubionego dębu!...“
Strona:Wiland - Libussa.djvu/19
Ta strona została przepisana.
— 15 —