Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/052

Ta strona została przepisana.

ALFRED : Tem bardziej niech dyabli! Nam potrzeba setek, a tutaj… (Z niepokojem). To my doprawdy bez centa?
FELKA: A skądżeby?
ALFRED: Prawda… skądżeby. (Wpada w zupełną melancholię). Powiedz, Felek, jak można żyć bez pieniędzy? I to właśnie dzisiaj… Głowa mnie boli, cały jestem… Ha, chyba zastawić łańcuszek, zegarek… Ale znowu bez zegarka…! A jak my mieszkamy! My… artyści, esteci, apostołowie piękna… Królowie nie bez ziemi, ale bez krzesła porządnego…
FELKA: Bardzo źle paniczowi? bardzo tęskno do mamusi, do wygód, do zbytków? No, no, nie desperować! (Przechodzi w śmiech wesoły, zaczyna go pieszczotliwie targać po włosach, uszach, nieporządnej toalecie). Taki dzieciaczek, zepsuty… taki mamin synek… No, umyć się, ubrać ładnie, grzecznie, papu jeszcze dostaniesz. (Wpycha go do drugiego pokoju, niesie za nim buciki, miednicę). Nawet dobre śniadanie, takie, jakie panicz lubi… Jest koniak do herbatki, są ciastka świeże… (Szykuje śniadanie).
ALFRED (wystawia głowę, ocierając się ręcznikiem): Skądże te cuda? (Znika, rozmowę prowadzi przez drzwi).
FELKA (nakrywa do stołu gazetą): Zgadnij.
ALFRED: Chyba przyszło jakieś bydlę i zakupiło cetnar „Chryzantemów“!