Mój wzrok w obłędzie, lubo się rozbłaźnił
Przed resztą, zmysłów; albo sam czerstwiejszy,
Niż wszystkie społem. — I wciąż ciebie widzę;
A ostrze twoje całe krwią nabiegło;
Ongi nie było tak; to przywidzenie;
Tylko chuć moja w téj krwawéj postaci,
Stoi przed okiem. — Zda się, na pół świata
Zamarło życie, a widma przeklęte
Sieją postrachy za oponą snu.
Już teraz rzesze czarnoksięskie niosą
Objaty swoje bladéj Hekacje;
A mórd wychudły na hasło przystawy,
Zrywa się wyciem wilka ocucony,
I mknie nachyłkiem, wielkim, rozbójniczym,
Przeciągłym krokiem, po swoją ofiarę,
Jak duch. — Ty silna, nieugięta ziemio,
Nie słysz mych stąpań, w którą pójdą stronę,
Z obawy, aby twoje martwe głazy,
Nie wyszeptały mojego zamiaru,
I zalęknione nie spłoszyły zgrozy,
Z obecnéj chwili. — Ja tu grożę, a tam,
On żyje jeszcze; mój zapał do czynu,
Stygnie w czczych słowach. Idę; wnet się stanie;
Dzwon mojém hasłem; nie słysz go, Duncanie,
Ten dźwięk grobowy, wśród ciszy do koła,
Ciebie do nieba, lub piekieł powoła.