Ten Banquo, on mi tkwi postrachem w duszy.
Z natury nosi w sobie zachowanie
Jakieś królewskie, co budzi obawę.
Na wszystko śmiały; z niezłomną, odwagą,
W jego umyśle przezorność się spoli.
Która jest pewnym wódzcą jego czynów.
Z nich wszystkich jego jednego się lękam.
On strącił na bok genjusz mój, jak Cezar,
Wedle podania, strącił Antonjusza
Przegrażał wiedmom, zaledwie mi tytuł
Nadały króla i naglił je skoro,
O swoją przyszłość. One w nim proroczo
Uczciły ojca królewskiego rodu.
Więc na me czoło uczepiły tylko
Płonną koronę, dały zeschłe berło,
Które postronna ręka mi wytrąci,
Nie mój potomek? — Takaż przyszłość? — A więc
Dla dzieci Banqua pokalałem serce;
Dla nich zabiłem zacnego Duncana,
I dla nich czarę mojego spokoju,
Zmąciłem jadem ciężkiego wyrzutu;
A ten jedyny wieczny klejnot, dałem
W zakład wrogowi ludzkiego plemienia,
I na to tylko, aby synów Banqua
Wynieść na królów! ród Banqua na królów!
Nim się to spełni, pierwéj ciebie losie,
Powołam w szranki; ty ze mną na zabój
Musisz zwieść walkę! — Kto tam? — Ustąp do drzwi.
Czekaj, aż przyzwę. —