Od dni najpierwszych głosi prawa swoje;
Ich żądza władzy wciąż przywdziewa zbroję
I tak jest wielka ta chęć panowania,
Że jedna drugą często z tronu zgania.
Widząc ten cichy bój róży i lilji
W polu jej lica, w szyki nieskalane
Tarkwinjusz miesza zdradny wzrok tej chwili,
A że śmiertelną mógłby odnieść ranę,
Więc się, tchórz, podda, zaś te tak dobrane
Wojska wolałyby go puścić żywym,
Niż triumfować nad wrogiem fałszywym.
I teraz myśli, że język jej męża,
Choć tak rozrzutnie wielbił jej przymioty,
Wartość jej przecież, niby skąpiec, zwęża
I czyni krzywdę jej urodzie złotej.
Więc co Kollatyn, mimo swej ochoty,
Umiał zaniedbać, w zdziwieniu głębokiem
Tarkwinjusz niemem dopowiada okiem.
Ta ziemska święta, wielbiona przez czarta,
Mało z obłudą czciciela się liczy:
Zła nie przypuszcza myśl, o czystość wsparta;
Ptak, nie znający sideł, wszak się dziczy
Choćby najgęstszej nie lęka; w dziewiczej
Wierze i ona mile księcia gości,
Którego wygląd snać przeczy podłości.