Strona:William Shakespeare - Lukrecja.djvu/21

Ta strona została przepisana.
XLII.

W wnętrzu swem widzi obraz jej postaci,
Lecz i Kollatyn siedzi przy jej boku;
Gdy spojrzy na nią, wszystek rozum traci,
A kiedy jego postać ma na oku,
Od straszliwego odwraca widoku
Moc go uczciwsza, szlachetniejsze chęci
Budząc mu w sercu, które zbrodnia nęci.

XLIII.

Spór ten podnieca siły przytłumione:
Krzepi je spokój ich władcy. Jak rodzą
Z chwil się godziny, tak teraz i one
Wyolbrzymiają chuć; pod jego wodzą
Rośnie ich pycha. Uleglej się godzą
Z jego zamiarem, niż winny... Nieboża
Gna go tak żądza do Lukrecji łoża.

XLIV.

Zamki, dzielące tę szaloną żądzę
Od jej komnaty, ulegają sile,
Która je gwałci, ale te wrzeciądze
Są dla złodzieja przestrogą, niemile
Zakłócającą swym skrzypem tę chwilę.
Kuny go straszą, widząc go w tej mroczy,
Przecież on naprzód śladem strachu kroczy.

XLV.

Gdy tak puszczają niechętne go wrota,
Wiatr, poprzez drobne cisnąc się szczeliny,
Na jego świecę swe oddechy miota,