Strona:William Shakespeare - Lukrecja.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Gdy ta się krwawi; fala, co wciąż rośnie.
A wciąż jej mało !... Blaga go żałośnie,
Lecz serce twarde: głaz wyżłobią ślozy,
Ale on dla niej jest li pełen grozy.

LXXXI.

Błagalny wzrok swój w jego twarzy chowa,
Której tu żaden już wyrzut nie kraje;
Z łkaniem wstydliwa łączy się wymowa,
Co jeszcze więcej wdzięku jej dodaje;
Przestawia zwroty, nieraz w miejscu staje,
Urywa zdania, zaczyna dwa razy,
Nim raz przemówi ta pani bez skazy.

LXXXII.

Na moc Jowisza kląć go się wytęża,
Na stan rycerski, przyjaźni przysięgi,
Na swe niewczesne łzy, na miłość męża.
Na świętą wierność, na praw ludzkich księgi,
Na niebo, ziemię, na wszystkie potęgi,
Niech do czasowej swej łożnicy wróci,
Zważa na koniec, nie na podłe huci.

LXXXIII.

„Cofnij” — tak rzeknie — „tę czarną nagrodę,
Którąś chciał spłacić mej gościnnej pieczy;
Nie pluj do studni, z której czerpiesz wodę,
Ran nie zadawaj, których nic nie zleczy!
Nim puścisz strzałę, usuń cel! Do rzeczy
Nie jest myśliwy, co w ochronnej porze
Przeciwko łani łuk napinać może.