Strona:William Shakespeare - Lukrecja.djvu/41

Ta strona została przepisana.
CXII.

„Zgnilizną mgieł swych ranne skaź powietrze,
Słońce, to piękno najczystsze, tak cudnie
Lśniące, we widmo przemień jak najbledsze,
Nim w swym pochodzie osięgnie południe —
Niech w twych wyziewach gęstych, krocząc żmudnie,
Już przed południem stłumi swe władanie
I niech już odtąd wieczna noc nastanie.

CXIII.

„Gdyby syn nocy, Tarkwinjusz, był nocą,
Srebrnej królowej gwałt by zadał wtedy,
A z nią jej drużki, co tak się migocą,
Nie spojrzałyby z poza chmur czeredy
I jabym miała towarzyszkę biedy,
Coby zmniejszyła ból: tak sobie prędką
Czynimy drogę wspólną pogawędką.

CXIV.

„Nie mam nikogo, coby razem ze mną
Z wstydu opuszczał głowę, łamał ręce,
Skroń przed swą hańbą zakrywał nikczemną:
Sama ach! sama muszę tonąć w męce,
Sama na ziemię leję łzy jarzęce,
Ból mieszam z jękiem, a z słowami ślozy,
Nikłe pomniki wiecznietrwałej grozy.

CXV.

„O nocy, dymów plugawych kominie!
Niech dzień zazdrosny nie widzi mej twarzy,
Którą twój czarny płaszcz pokrywa ninie,