Wzorem, do góry pną się, aż ich krwawy
Pęd o skaliste rozbije się ławy,
Aby, z większemi połączon szeregi,
Wylać się pianą w Simoisa brzegi.
Lukrecja pójdzie przed ten obraz boski,
Ażeby znaleźć twarz, gdzie ból się znaczy;
Niejedną tutaj ujrzy z bruzdą troski,
Lecz pełni żalu w żadnej nie zobaczy,
Gdy wtem spostrzeże Hekubę, rozpaczy
Wzrok wlepiającą w Priamowe rany,
Co u Pyrrhusa stóp legł, krwią zbryzgany.
W niej to pokazał nam malarz ruinę,
W którą przemienił czas i ból jej ciało;
Cierpienie orze jej oblicze sine,
Z dawnej postaci nic nie pozostało,
Krew czarna w żyłach — o ty krwi zakało!
A iż żywotne nie sycą jej soki,
Przeto ją w żywe przemieniła zwłoki.
Ócz z tego widma Lukrecja nie spuszcza
I ból zestawia swój z bólem staruchy,
Któremu tylko braknie słów, by tłuszcza
Wrogów na sobie czuła klątw obuchy,
Malarz, nie będąc Bogiem, byłby głuchy
Na żal Lukrecji, co w tem się zamyka,
Że, ból stworzywszy, nie dał mu języka.