Z okiem łez pełnem, pręgą podkreślonem
O barwie tęczy na niebie zwilżonem,
A te jej wodą nabrzmiałe pęcherze
Mówią, że wkrótce deszcze padną świeże.
Małżonek, z smutkiem zobaczywszy żonę,
Spogląda na nią, przerażon: źrenice,
Choć w łzach kipiących, surowe, czerwone,
Krasę swą żywą utraciło lice —
On nie śmie pytać o trosk tajemnicę:
Tak druh się dziwi, z cudzych stron przygnany
Że takie w druhu napotkał przemiany.
Wkońcu ją schwyci za bezkrwiste ręce
I tak rozpocznie: „Skąd ten wygląd chory?
Co ci się stało, że drżysz w takiej męce?
Co ci, o luba, wzięło twe kolory?
Pocoś przybrana w te żałobne wory?
Odsłoń tę boleść, skrytą w twej zadumie,
Może lekarstwo mąż twój znaleźć umie”.
Trzykrotnie łkaniem podnieca swą troskę,
Nim wydobędzie z niej słowo boleści;
Wkońcu znalazła odpowiedzi głoskę,
Która mu skromnie całą rzecz obwieści,
Jak wróg ją dzisiaj pozbawił jej cześci!
Pragnie Kollatyn, niechże więc usłyszy
I on i grono jego towarzyszy.